Czerwony alarm

W życiu każdego recenzenta zdarzają się ciężkie chwile. A to recenzja, którą osobiście uważaliśmy za co najmniej arcydzieło, została odrzucona; a to podsunięte poprawki są przez nas nie do
W życiu każdego recenzenta zdarzają się ciężkie chwile. A to recenzja, którą osobiście uważaliśmy za co najmniej arcydzieło, została odrzucona; a to podsunięte poprawki są przez nas nie do zaakceptowania, albo zwyczajnie brakuje twórczej weny. Ale najtrudniejszą próbę każdy filmowy krytyk (wybaczcie, jeśli zanadto generalizuję) przechodzi wtedy, kiedy trzeba mu skrytykować dzieło swego filmowego mentora. Reżysera do którego ma słabość, któremu, zdawałoby się, gotów jest darować wszystkie pomyłki.

Ten przydługi wstęp doskonale oddaje uczucia autora tej recenzji co do Kevina Smitha. Reżysera absolutnie oryginalnego, nieschematycznego, kinowego pasjonata, który wymyka się wszelkim normom i utartym konwenansom. Reżysera, którego albo się uwielbia albo nie znosi, ale obojętnie przejść obok jego twórczości nie sposób. Takiemu komuś rzeczywiście można przebaczyć wszystko. Wszystko poza jednym. Przeciętnością. A ta, niestety, doskonale charakteryzuje jego najnowszy film "Czerwony stan".

Poznajcie Travisa, Jaroda i Billy'ego - Raya. Typowa trójka amerykańskich nastolatków. Hobby? Picie piwa i wałęsanie się po okolicy pożyczonym od taty samochodem. Główny cel w życiu? Zaliczyć jak najwięcej panienek. Cechy szczególne? Bardzo liberalne podejście do kultury osobistej i rodzimego języka (czytaj: słownictwo ograniczone głównie do wyrazów "fuck" oraz "shit"). W towarzystwie tych dżentelmenów mija nam pierwsza część filmu. Posłuchamy idiotycznych rozmów o seksie, wysłuchamy potoku wulgaryzmów i zatęsknimy za Randallem Gravesem i Dante Hicksem (bohaterowie poprzednich filmów Smitha).

Następnie udamy się z naszymi bohaterami na gorącą randkę w ciemno, gdzie wpadniemy w łapy niebezpiecznej sekty religijnej. Poznamy nawiedzonego pastora i jego ślepo oddanych wyznawców. Dowiemy się również, dlaczego homoseksualiści odpowiedzialni są za wszelkie zło na świecie. Słuchając strasznie naciąganego kazania przywódcy sekty, powoli zaczynamy wierzyć, że ci "seksualni zwyrodnialcy" są odpowiedzialni nawet za gradobicie, trzęsienie ziemi i koklusz. I wypadałoby ich wszystkich zlikwidować. Czym nasza zbieranina fanatyków akurat się zajmuje. Jakby komuś było jeszcze mało wrażeń, reżyser postanowił zadbać o dodatkowe emocje i na sam finał zorganizował regularną strzelaninę pomiędzy oddziałem FBI a naszą milusińską grupką homofobów.

Fabuła przedstawia się całkiem interesująco, prawda? Jest trochę seksu, przemocy, brutalności, są strzelaniny i odrobina czarnego humoru. Słowem - wszystko to, co powinno się znaleźć w dobrym filmie rozrywkowym. I wszystko to, co już doskonale znamy. W efekcie jest nuda, bałagan, brak pomysłu na sensowne rozwinięcie i zakończenie akcji. Dialogi są nieświeże, prostackie i głupie. Więcej emocji i sensu było w jednym zdaniu słynnego Cichego Boba niż w całym tym filmie. A i półtoragodzinne rozmowy, na temat gwiazdy śmierci  czy hokeja, wspomnianych już przeze mnie bohaterów "Sprzedawców"  były o niebo ciekawsze i bardziej wciągające.

Podczas seansu ma się wrażenie, że oglądamy jakiś podrzędny wytwór kina "C klasy". Film z gatunku takich, których możemy się spodziewać jako dodatku do najtańszych brukowców czy programów telewizyjnych. Typowy przykład plebejskiej rozrywki zapychającej najniższe półki filmowych wypożyczalni czy wątpliwa atrakcja sklepowej wyprzedaży, upchnięta między płynami do golenia a promocją na zimowe skarpety. I koniecznie oznakowana symboliczną już dyskontową oceną jakości "9,99 zł.".

Może i krytyka "Czerwonego stanu" jest przesadzona. Wszak widziałem wiele gorszych filmów. Nie grozi wam, że uśniecie na seansie z nudów albo wyłączycie film w połowie. Ale jeżeli jesteście, podobnie jak ja, fanami Smitha, grozi wam coś o wiele gorszego. Przeciętność. Obejrzycie film, a po godzinie już o nim nie będziecie pamiętać. Ze "Sprzedawców" i "W pogoni za Amy" pamiętam niemal wszystkie dialogi. Tutaj nie ma nic, co chciałbym zapamiętać.

Dużo czasu spędziłem nad rozmyślaniem nad obecną kondycją Kevina Smitha. Porównywałem go z innym moim ulubionym twórcą Woody Allenem, któremu zarzuca się, że się nie rozwija, że został w tyle. Moim zdaniem to nie Allen został w tyle ale świat za bardzo poszedł do przodu. I Kevin Smith zapragnął pójść razem z nim. Porzucił swoje stare, ulubione zabawki, przestał czytać komiksy a zaczął strzelać z pistoletów. Nie wyszło w "Fujary na tropie", nie wyszło i tutaj. I obawiam się, że nie wyjdzie już nigdy. Smith jest reżyserem wypalonym, zdaje sobie z tego sprawę i dlatego kończy karierę. Nam pozostało tylko czekać na jego pożegnalne dzieło. Czekać, mając nadzieję, że w ostatnim filmie nawiąże do początków swojej przygody z kinem i może znów przywróci nam, choćby na chwilę, Jaya i Cichego Boba.
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Jak stworzyć niezależny film? Czy wystarczy się odciąć od Hollywood i bogatych producentów? Nakręcić... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones