Recenzja filmu

G.I. Joe: Czas Kobry (2009)
Stephen Sommers
Channing Tatum
Sienna Miller

Plastikowy armagedon

Filmów, których pierwowzorami bohaterów są zabawki, nie należy brać na poważnie. Kto analizuje je pod kątem wiarygodności psychologicznej i głębi postaci, ten bez wątpienia traci czas. W tego
Filmów, których pierwowzorami bohaterów są zabawki, nie należy brać na poważnie. Kto analizuje je pod kątem wiarygodności psychologicznej i głębi postaci, ten bez wątpienia traci czas. W tego typu produktach, założenia są niezwykle proste: zaktywizować fanów i dostarczyć im bezpretensjonalnej rozrywki. Scenariusz jest w takim wypadku na ogół dodatkiem do efektów specjalnych, a dialogi wprowadzają zamierzenie, albo i niezamierzenie element humorystyczny. Za "G.I. Joe: Czas Kobry" odpowiada mistrz wysokobudżetowego kina klasy B, człowiek, który ożywił Mumię i jej klony – Stephen Sommers. Komu podobały się tamte produkty, ten zapewne i jego najnowszy film skonsumuje z bezmyślną przyjemnością. Żyjemy w ciekawych czasach. Podczas  dwudziestowiecznego wielkiego kryzysu i jego pokłosia w kinie triumf święciły wzruszające i pokrzepiające komedie Franka Capry oraz kino gangsterskie. W XXI wieku zastąpiły ich małe irytujące pieski z Beverly Hills i mordercze starcia zabawek wszelkiej maści. Pytanie, czy to dowód na ostateczne zdziecinnienie kultury, czy też naturalna ewolucja eskapistycznej tendencji w kinie (a może jedno i drugie), jest otwarte, "G. I. Joe" raczej na nie nie odpowie. Widz może za to dowiedzieć się o skomplikowanych relacjach łączących superbohaterów z grupą superzłoczyńców. A także zyskać pouczającą lekcję o tym, że kobiety bywają zdradliwe, ale jajogłowi jeszcze bardziej. W tym sensie lepiej być prawym żołnierzem i niż zdeprawowanym naukowcem. "G. I. Joe" dostarcza widzowi rozrywki na wielu poziomach. Po pierwsze, to nieustająca akcja w scenografii rodem z gier komputerowych, po drugie, to scenariusz, który specjalnie dla fanów co rusz serwuje retrospekcje, aby mogli poznać korzenie swoich plastikowych herosów. I znów uważny widz znajdzie dla siebie pouczającą lekcję, że resentyment to potężna siła napędzająca dobrą i złą stronę mocy. Jak wiadomo, dobry wakacyjny odmóżdżacz dla całej rodziny nie może się obejść bez żartów. W "G. I. Joe" za etatowego dowcipnisia robi Marlon Wayans, inni aktorzy są śmieszni, ale raczej niezamierzenie. Dennis Quaid parodiuje samego siebie, Sienna Miller wygląda jak apetyczna obita czarnym lateksem dresiara, a Channing Tatum traktuje siebie tak poważnie, jakby zagrał co najmniej w "Szeregowcu Ryanie". Paradoksalnie jednak, dzięki temu ulubieniec nastolatek jest w całym filmie najzabawniejszy. Nie ma jednak co narzekać. W końcu każdy, kto kupuje bilet na film będący ekranizacją przygód plastikowych laleczek dla dzieciaków, wie, czego się spodziewać. I zasadniczo to właśnie dostaje. Czy mu się to spodoba, czy nie, zależy od powodów, dla których ów bilet nabył.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Film Sommersa przypomina grę planszową dla dzieci do lat sześciu. Gracze rozstawiają pionki w dwóch... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones