Recenzja gry PC

Star Wars Jedi: Upadły zakon (2019)
Stig Asmussen
Maksymilian Bogumił
Cameron Monaghan

To, co na drodze, staje się drogą

"Nie doceniasz mojej mocy" – rzekło EA do gracza i skoczyło w jego stronę. Tym razem miało w zanadrzu lepszą pozycję.
Gwiezdne wojny to jedna z najbardziej rozpoznawalnych franczyz świata. W 1977 roku George Lucas, przedstawiając widzom pierwszą część oryginalnej trylogii, zmienił nie tylko oblicze fantastyki naukowej (prawda, że niezbyt "naukowej" w tym przypadku), ale i całego kina. To wówczas zaczął się rozkręcać boom na wszelkie teasery, plotki czy spekulacje dotyczące kolejnych filmów. Powstał olbrzymi fandom, którego zasięg pokonał ostatecznie wszelakie bariery geopolityczne na świecie. Wybory, zmagania i słowa bohaterów "Gwiezdnych wojen" stały się "Mocą”, która otaczała szarych ludzi w ich zwykłym, codziennym życiu (nawet tych, których raczej nie bawił cosplay na wszelakich spędach).

Niestety, ostatnie lata udowodniły nam wszem wobec, że wszystko może zostać popsute. Wytwórnia Disneya dokonała zasadniczo rzeczy niemożliwej i nie chodzi tu już o to, czy ktoś uważa prequele za lepsze od sequeli, czy uważa postać Rose Tico za niecyfrowe wcielenie Jar Jar Binksa, czy drażni go bardziej postać Anakina Skywalkera w "Ataku klonów", czy też MaRey Sue w "Ostatnim Jedi". Nie przeczę, prequele miały wiele żenujących momentów, a tzw. "fani" dawali upust swojemu niezadowoleniu wobec pewnych postaci (przykład Jake'a Lloyda, który do dziś nie poradził sobie ze "sławą", jaką dało mu "Mroczne widmo"), ale przepaść, którą wykopała pomiędzy widzami trylogia sequeli wydaje się być już niemożliwa do zasypania – nie tylko za sprawą samych filmów, ale i niezdrowej otoczki, którą wokół nich celowo rozsiano.

Rzecz jasna nieszczęścia chodzą parami, więc Electronic Arts – druga korporacja mająca w kieszeni prawo do gwiezdnowojennego znaku towarowego – zaczęło doić nieubłaganie (niczym Luke kosmiczną krowę morską w "Ostatnim Jedi") markę, wypuszczając w 2015 i 2017 roku dwie części "Star Wars Battlefront" – niedokończone w pełni, z bardzo szeroko komentowaną sprawą monetyzacji i systemu lootbox. Jednakże w tym przypadku backlash okazał się być na tyle duży (być może za sprawą skali problemu, a może istotną kwestią było posiadanie węższego i bardziej skoncentrowanego grona odbiorców niż to, jakie ma Disney), że obudził we władzach EA drugą myśl: "A może dla odmiany pokazać, że potrafimy zrobić samodzielną grę, która nie będzie platformą dla mikrotransakcji albo licencjonowanym 'tasiemcem'?".

"Nie doceniasz mojej mocy" – rzekło EA do gracza i skoczyło w jego stronę. Tym razem miało w zanadrzu lepszą pozycję.

Akcja "Star Wars Jedi: Upadły zakon" ma miejsce po wydarzeniach znanych z "Zemsty Sithów". Na zgliszczach upadającej Republiki powstaje potężne Imperium, a niedobitki z Zakonu Jedi rozpierzchły się po całej galaktyce, nie chcąc wpaść w ręce wyspecjalizowanej jednostki Inkwizytorek, której nadrzędnym zadaniem jest wytropienie i unicestwienie wszystkich pozostałych przy życiu Jedi. Cal Kestis (Joker Cameron Monaghan /Stefan Pawłowski), jako jeden z nich, ukrywa się na Bracce – planetarnym wysypisku śmieci – i od kilku lat pracuje tam jako złomiarz. Po przejściu bardzo klimatycznego samouczka (obfitego we wszelakie Easter eggi), zostaniemy również "zaznajomieni" ze ścigającymi nas Inkwizytorkami. Jako padawan, który bardzo zapuścił się w treningach i nauce o Mocy, nie mamy możliwości stanąć do równorzędnej walki przeciw Drugiej Siostrze (Elizabeth Grullon/Lidia Sadowa), która ostatecznie nas dopada. Na szczęście w spektakularny sposób przybywa nam z pomocą dwuosobowa załoga statku "Modliszka" – była Jedi Cere (Debra Wilson/Danuta Stenka) i czteroręki kapitan Greez (Daniel Roebuck/Janusz Wituch). Już na pokładzie, po standardowych słowach wstępu, dowiemy się kilku rzeczy o bardzo ważnym holokronie, który zawiera lokalizacje wszystkich dzieci wrażliwych na Moc. Jak łatwo się domyśleć, nieprzyjemna ferajna z Ciemnej Strony Mocy ma wielką chęć zdobyć ów holokron, a nasi dzielni bohaterowie poświęcą się misji uprzedzenia takiego wypadku.

Od razu rzeknę, iż zasiadając do "Upadłego zakonu" nie spodziewałem się aż tak rozbudowanej historii. Przy czym mówiąc "rozbudowana", mam na myśli jej rozmach, a nie złożoność. Niemniej jednak prowadzona jest w odpowiednim tempie, bez niereformowalnych dziur logicznych i wywracania tradycji do góry nogami. Oczywiście nie jest też zbytnio wymagająca w śledzeniu i największego twistu fabularnego spodziewamy się "66 kilometrów" przed "zderzeniem". Ale czy przykładowo "Nowa nadzieja" była opowieścią ekstremalnie złożoną? Względna prostota fabuły działa na zasadzie łagodnej dróżki, po której stąpają widzowie, by z zapartym tchem podziwiać otaczający ich, fantastyczny świat. Taki sam pomysł przyświecał twórcom "Upadłego zakonu".

Powyższy pomysł udał się w stu procentach. Jeśli chodzi o samo przedstawienie światów, po których podróżować będzie Cal Kestis, to jest to osiągnięcie na miarę gamingowego arcydzieła. Każda planeta ma swój oryginalny klimat, swoją faunę i florę i warunki klimatyczne. Inaczej czuć się będziemy na tundrowym, zachmurzonym Zeffo, a inaczej na spalonych, wyjałowionych pustkowiach Dathomiry. Również nasze przygody, które przeżywamy na kolejnych światach, bardzo często budzą skojarzenia ze z zróżnicowanym vibem innych popkulturowych/gamingowych dzieł. Jestem ciekaw, czy pobyt na wspomnianej już wcześniej Dathomirze tylko mi kojarzył się ze "Świątynią zagłady" okraszoną stylem à la "Doo", a badanie starożytnego grobowca na Zeffo przywoływał wspomnienia z "Uncharted 2" pochylającego się nieco w stronę kultury Protean ("Mass Effect"). Dodatkowo na Zeffo istnieje możliwość zbadania Venatora – superniszczyciela, który rozbił się tam w czasie czystki. Muszę przyznać, że spacer” w jego mrocznym wnętrzu w bardzo delikatny sposób przypominał mi, momenty z "Dead Space'a". Podobnych przykładów znaleźć można więcej i chociaż mogą być one inaczej odbierane w zależności od indywidualnego usposobienia każdego gracza, to niezmiennie powinno się docenić bogactwo realiów przedstawionych w "Upadłym zakonie".

Bogactwo zaobserwować możemy również w wachlarzu przeciwników. W przypadku Imperium do czynienia będziemy mieli z niemal każdym wrogiem, którego poznaliśmy w filmach Lucasa (od szturmowca, przez zwiadowcę, aż po AT-ST i AT-AT) oraz kilkoma nowymi, jak szturmowcy czystki, którzy dzielą się z kolei na kilka wyspecjalizowanych jednostek – głównie władających biegle wszelaką bronią elektryczną. Napotkamy również wszelkiej maści stworzenia o różnorakim pochodzeniu, np.: niezmiernie upierdliwe, ważące pół tony, trójokie żaby; wielkie, toksyczne ślimaki z rogami; piekielnie zwinne pająki plujące kwasem; wypełzające z każdej możliwej dziury i szczeliny kangurowate szczury. Podczas rozgrywki istnieje także możliwość odnalezienia czterech tajemniczych stworzeń, których pokonanie odblokuje tematyczny achievement.

By kogokolwiek/cokolwiek pokonać, musimy wpierw opanować sztukę wojaczki. Muszę z przykrością rzec, że o ile nieraz udaje się w bardzo efektowny sposób wbić sekwencję ruchów, to system potyczek jednak cierpi na brak zbalansowania przy walce z większą ilością przeciwników lub przy wrogich atakach typu power through (niemożliwych do zablokowania). W pierwszym przypadku chodzi o to, że gdy otoczy nas choćby czwórka zwykłych zwiadowców, uzbrojona w elektryczne pałki, to wykonanie płynnych sztychów mieczem świetlnym jest nad wyraz ciężkie, gdyż nie mamy niemalże w ogóle czasu na switch między celami i bardzo często nasze złożone ataki są przerywane przez przeciwnika bijącego nas od boku. Druga kwestia jest w pewnym sensie nawet bardziej frustrująca, gdyż czas reakcji na potężne ataki (zabierające bardzo wiele skali życia – zwłaszcza za sprawą mocarnych oponentów) jest skrócony do minimum i ułamki sekund decydują często o tym, czy nie zostaniemy poważnie poturbowani. Na małych przestrzeniach, zwłaszcza na wysokim poziomie trudności, takie starcia potrafią wyprowadzić gracza z równowagi.

Złe myśli bardzo prędko opuszczały mnie jednak, gdy wchodziłem w relację z moim małym metalowym przyjacielem: BD-1. Napisać o nim, że jest to nasz przyboczny sanitariusz, haker i włamywacz to nic nie napisać. Jest on, od teraz, na pierwszym miejscu w mojej osobistej hierarchii uroczych robocików (stricte z "Gwiezdnych wojen"). Sorry BB-8.

Aczkolwiek nie możemy polegać wyłącznie na zdolnościach naszego druha – to Cal powinien na pierwszym planie stawiać własne talenty naprzeciw niebezpieczeństwu. Drzewko umiejętności naszego bohatera jest naprawdę ciekawie rozbudowane, a dysponowanie coraz to nowymi punktami doświadczenia prowadzi do zapoznania się z bardzo ciekawymi zagrywkami – są one swoistą crème de la crème aktywności Jedi, znanej z prequeli i oryginalnej trylogii. Męczy nas więc poczucie, że niełatwo jest nimi operować podczas faktycznej walki, o czym wspominałem wcześniej.

Na dłuższą metę męczy także konieczny backtracking. W początkowych fazach gry jeszcze tego zbytnio nie odczujemy, gdyż nie mamy możliwości zbadania całej planety podczas pierwszego lądowania na niej – przeszkodzą nam w tym ograniczające punkty, które pokonamy dopiero po poznaniu nowych tajników Mocy. Jednak gdy już uzyskamy możliwość gonienia za znajdźkami po całej mapie, to ostateczny powrót z naszych wycieczek do "Modliszki" potrwać może kilka ładnych minut.

Ładnie prezentuje się również grafika. Unreal Engine 4 pokazuje swoją siłę, jednocześnie będąc przyjaznym dla kilkuletnich sprzętów. Grając na PC, spotkałem się co prawda z dziwaczne crashami i bugami (jeden z nich był tak "klimatyczny", że myślałem przez chwilę, iż jest to transcendentna sekwencja w rozgrywce), ale następne aktualizacje z pewnością je rozwiążą.

Ścieżka dźwiękowa remiksuje często w ciekawy sposób znane nutki, ale krzywdzące byłoby uznać ją jedynie za kolekcję remiksów. Autorzy (Stephen Burton i Gordy Haab) włożyli tu sporo serducha, by ucho gracza zostało dopieszczone brzmieniami pomysłowymi i dopełniającymi konkretne sceny – gdy na pewnym etapie Cal powiedział: "Hej, poznaję ten zespół", od razu się uśmiechnąłem.

Dopowiem jeszcze na koniec, iż w "Upadły zakon" grałem z polskim dubbingiem i bardzo mi się on podobał. Przywoływał nostalgiczne wspomnienia lat dziecięcych i kinowych seansów prequeli. Zgadzam się, że w wielu momentach dialogi (zwłaszcza te zdawkowe) wydają się dość sztuczne, ale to już wina reżysera, a nie bardzo dobrze dobranych lektorów.

"Star Wars Jedi: Upadły zakon" to gra, która nie powinna ujść uwadze żadnemu fanowi sagi. Ba, sądzę, że również gracze niezaznajomieni zbytnio z uniwersum Gwiezdnych wojen, jednak lubiący tytuły z serii "Arkham", "Uncharted" czy "Tomb Raider" znajdą bez wątpienia tutaj coś dla siebie. Jedna jaskółka wiosny nie czyni, a EA ostatnio za bardzo nadszarpnęło zaufanie klientów, by jednym udanym tytułem odkupić grzeszki – dobrze jest wszak wiedzieć, że tli się tam jeszcze nadzieja.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Firma Electronic Arts ma to do siebie, że wydaje dobrą produkcje raz na kilka lat, natomiast saga... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones